czwartek, 2 października 2008

Moje wyprawy

Był piękny poranek. Postanowiłem wybrać się na ryby. Idąc nad jezioro obładowany sprzętem, spostrzegłem w oddali, że na skraju łąki, którą miałem pokonać, aby dotrzeć do celu, pasie się kasztanowy koń. Z odległości mogłem podziwiać jego sylwetkę, smukłe ale mocno umięśnione nogi, potężny tors, rozwianą na wietrze grzywę, długi złocący się w Słońcu ogon. I jego niesamowite oczy, w które mogłem mu zajrzeć, gdy zrobił sobie chwilę przerwy w konsumowaniu trawy i łaskawie acz dostojnie podniósł łeb. W tym momencie chciał zobaczyć kto się do niego zbliża.
Pomyślałem wtedy – czy on też mnie podziwia. Co prawda nie mam już rozwianej grzywy, a ogona nie posiadałem od urodzenia (podkreślam ogona), to fizycznie nigdy nie byłem ułomkiem. Niestety nigdy nie dowiedziałem się co ten koń wtedy sobie pomyślał.

Na rybach jak to na rybach. Złowiłem kilkanaście taaaaaakich ryb, które jak w tym dowcipie strasznie zaczęły rosnąć po wyłowieniu.
Z zapadającym zmierzchem postanowiłem wracać do domu. I tym razem miałem okazję podziwiania kasztanowego konia tyle, że tym razem o zmierzchu prezentował się jak tajemniczy stwór rodem ze starych baśni lub ludowych legend. Jak szkoda, że nie maiłem ze sobą aparatu fotograficznego. Bateria w telefonie komórkowy oczywiście padł mi kilka minut wcześniej, a wszystkie sklepy ze sprzętem fotograficznym już dawno były pozamykane.
Ale ja nie odpuściłem. Na drugi dzień obładowany sprzętem fotograficznym, kilkoma kompletami baterii (tych co to są zawsze pierwsze na mecie), statywem i Bóg wie jeszcze czym, wyruszyłem na sesję zdjęciową kasztanowego konia. No i jak szanowny czytelniku myślisz czym zakończyła się moja wyprawa?....

Światowid

Brak komentarzy: